Dotarliśmy na miejsce po 4 h jazdy. Cały czas padało po drodze z mała przerwą w Ella, gdzie zatrzymaliśmy się na posiłek i krótkie spojrzenie na Wodospad Rawanny. Jedziemy L200, jest wygodnie i przyjemnie, szkoda, że piekielnie drogo. Uwaga w tej cenie można również pojechać starym zajechanym vanem wiec warto sie rozejrzeć i popytać.
Sama Ella wydaje sie fajna dla miłośników gór. Wreszcie są tu knajpy w stylu tak dobrze znanym z dalszej Azji. Bogate menu od śniadania do kolacji. Całe źycie toczy się przy drodze. Wodospad dzięki nocnym opadom jest bardziej okazały niż te widziane dotychczas. Aga odpiera atak handlarzy minerałów rzekomo zebranych z wodospadów. Tj jeden kamień kupujemy za 100. Gość jest przygotowany równieź na Polaków i ma opisy w naszym języku.
Tissa a właściwie Tissamaharama to nic ciekawego. Poza niedalekim rezerwatem Yala nie ma tu co robić, gdzie pojść, co gorsza jest nawet kłopot z knajpami i zimną colą. W centrum nie udało nam się znaleść niczego sensownego poza hotelami. Ceny potraw wahają się w okolicach 500-600 za danie. Fakt, że specjalnie nie szukaliśmy bo po opadach deszczu i w tutejszej temperaturze poruszał się człowiek jak w saunie. Nasz hotelik o nazwie Nature Resort (12000 za dwie noce ze śniadaniem) mieści się jakieś 400 m od dworca autobusowego. To dobrze bo odejdzie kasa na tuktuka przy odwrocie. Jest czysty, z klimą i kuchnią. Ceny jedzenia takie sobie. Ryż z kurcakiem - 500, curry 675, cola 120. Zagaduje właściciela o safari. Cena 20000 za naszą 3. ??? Ja mu pokazuje ofertę z netu (16000) a on mi, że to zła firma jest. Wkurzyłem się tylko i taki koniec negocjacji. To misto na prawdę żyje z tego rezerwatu i jak tylko doszliśmy do centrum zaraz zatrzymał sie jeep ze specjalną platformą widokową na pace (główny środek transportu w parku). Oferta 4500 od głowy. I to się zgadza z tym co piszą w necie. Dogadujemy się i sprawa załatwiona. Cena za 7h wypad w tym bilety wstępu (cennik jak w Horton).Pewnie by się jeszcze z 1000 utargowało ale efekt pierwszej ceny 20k podziałał demobilizująco. Miły kierowca podwozi nas jeszcze do sklepu z piwem. 210 za 0,5 ale jest zimniutkie. Łazimy bez sensu przekonując się coraz bardziej, że 1 dzień na spedzenie w tym miejscu jest w sam raz. Pobudka o 4 rano. Zgroza. Aga ma wątpliwości czy ktoś po nas przyjedzie czy też zaliczka posłuży kierowcy do ucieczki na Kajmany. 5.00 podjeżdża jeep. W hotelu dostajemy suchy prowiant, po butelce wody i w drogę. Zabieramy jeszcze po drodze 2 współpasażerki i po ciemku walimy do parku. Jedziemy w kawalkadzie różnej maści pojazdów jeepopodobnych. Stare, nowe, duże małe ale wszystki podobnej konstrukcji - na pace wyniesiona platforma dla 6-7 osób z dachem. Bardzo oszczednie gospodaruje sie tu światłem w pojazdach stąd też co chwila mijamy bądź wyprzedzamy oświetlony np tylko migaczem pojazd. Przepisy muszą tu być bardzo liberalne zwłaszcza dla rowerów gdzie nawet odblasku nie uświadczysz. Przed wjazdem do parku kawalkada parkuje celem zakupu biletów. Świta kiedy wszystko to odpala silniki i przy warkocie pustych tlumików wjeżdża na teren rezerwatu. I to jest ta komercja która dopada każde miejsce, które jest w jakiś tam sposób popularne. Takie samo wrażenie miałem na Ha Long. Zapomnijcie o intymności i kontemplacji przyrody. Jeep na jeepie a z tle jeszcze kilka. Warkot i spaliny. Mijamy się, wyprzedzamy w akrobatyczny sposób. Detalicznie to wygląda tak: jedziemy drogą szutrową najcześciej w grupach. Jak pojawi się jakieś zwierze to zatrzymujemy sie i cała gawiedź nie wyłączjąc piszącego, robi zdjęcia. Jak stoimy dłużej to wyłączją silniki i dopiero wtedy słychać odgłosy przyrody. Te odgłosy są wspaniałe i tak bardzo egzotyczne, że choćby dla tych krótkich chwil warto było jechać na to safarii. Drogi są słabe a co za tym idzie mocno trzęsie. W miejscach gdzie operuje woda mamy prawdziwy offroad z przechyłami przyprawiającymi żonę o palpitacje serca. Był raz taki moment, że wznoszone były modły o pomoc Najwyższego. Tak na marginesie teraz rozumiem jak bardzo dostają w tyłek kierowcy podczas Dakaru kiedy po takich drogach jadą ile fabryka dała. Obserwujemy zwierzątka - ptaszki w tym symbol parku pawie, małpy, bawoły, jelenie, krokodyle, słonie, jaszczurki. Śniadanie jemy nad rzeką gdzie grasują gangi małp. Akcja wygląda tak: rozkojarzony turysta niesie w ręku torbę z suchym prowiantem. Duży silny osobnik atakuje torbę tak aby ta sie rozerwała a pojemniki rozpadły. Wtedy reszta gangu błyskawicznie rozkrada zawartość. Po wszystkim zostają tylko puste plastiki. Nauczony doświadczeniem mam w ręku kij i odstraszam konkurencje do kanapek. W pewnym momencie dojeżdżamy do uroczej plaży. Niezabudowany pusta bardzo szeroka, czysta - cała we władaniu krabów i ptaków. Gdyby tak tu spędzić te kilka ostatnich dni... Na polance przed wejściem stoi pomnik 47 ofiar tsunami. Na zakończenie atrakcja parku lampart. Podnieceni przewodnicy pokazują go daleko na drzewie. Posiadacze lornetek i aparatów z lufami raczą sie widokiem. Pożyczamy na chwilę lornetkę i faktycznie coś widać. Tylko czy to nie jest przybity gwoździem gadżet dla maluczkich aby nie mieli poczucia, ze nie widzieli głównej atrakcji parku to głowy nie dam. O 13 powrót do hotelu. I w ten sposób program artystyczny wyjazdu został wyczerpany. Plan zrealizowany w 100%. Jutro transfer do Unawatuna i plaża.
Wnioski są takie:
accuweather kłamie bo pokazywała na dziś deszcz co przyprawiało nas o ból zębów, że z safari nic nie wyjdzie;
nie ma co przepłacać za jeepa na metkę luxary bo każdy widzi to samo niezależnie czy ma fotel ze skóry czy dermy;
tak na prawdę pełną frajdę mają posiadacze lornetek i aparatów z dobrym szkłem (małpą można sobie sfotografować wujka na imprezie a nie zwierzęta na ogromnym terenie leśno-trawiastym), reszta widzi raz lepiej raz gorzej, tego chyba lamparta gołym okim bym nie zobaczy.
Wypad raczej na plus, ciekawe doświadczenie. Rodzinka zadowolona. Ale trzeba mieć swiadomość, że bierze sie udział w przedsięwzieciu realizowanym na masową skalę i zamiast odgłosów przyrody przyjdzie słuchać cywilizacyjnego warkotu silnika.