Budzę się w wielkim łóżku z widokiem na ocean – jest dobrze. Dziś pozwiedzamy okolicę.
Wybraliśmy się na sąsiednie plaże gdzie trenują surferzy. Nieopacznie wzorem Bałtyku chciałem pobawić się z falami – szybko pożałowałem wstrząśnięty i zmieszany z piaskiem przez pierwszą 1,5 m falę (wcale nie największą). Piaseki i wodę miałem wszędzie – również tam. Trzeba cholernie uważać z góry nakrywa od spodu podcina i miesza. Na minus jest dla mnie kolor wody – jest jak w naszym Bałtyku. Niestety nie lazurowy i trochę jestem tym zawiedziony bo to jedyny element który nie pasuje do mojej układanki. Po lazur trzeba jechać na wschodnie wybrzeże.
Potem zwiedzanie Puerto Vallarta. Miasto znane jest jako port dla wielkich LoveBoat’ów i faktycznie jest ich tu sporo. Nawet promy skandynawskie Vikinga wydają sie małe przy tych kolosach. Cóż Gringo się bawią.
Promenada jest bardzo przyjemna i dla mnie wyjątkowo atrakcyjna. Uwielbiam te wszystkie bary, restauracje pełne ludzi. Hitem była trzypiętrowa knajpa z widokiem na ocean serwująca Margerite za 1$. Sam drink dziadowski ale te widoki i atmosfera. Szkoda, że dla naszych meksykańskich przyjaciół jest to chleb powszedni, wyrażają swoje zniecierpliwienie i trzeba wracać do hotelu.
Żywimy się sami (w apartamencie jest kuchni a w ogrodzie grill). Nasi przewodnicy przygotowują lokalne potrawy, salsy, zupy. Raz przygotowujemy grilla na którym smażymy ryby kupione na lokalnym targu oraz prawdziwego steka. Stek był boski, na dwa palce, krwisty, mięciutki nie miał nic wspólnego z podeszwą znaną z Polski. To trzeba koniecznie spróbować podczas pierwszej wyprawy. Doskonałe są również wszystkie owoce zwłaszcza moje ulubione ananasy. Z drugiej strony nie mogę już wytrzymać smaku kolendry dodawanej do wszystkiego zwłaszcza sals i zup.