Lądujemy w Mexico City o 18.40 czasu miejscowego. Lądowanie przebiegło perfekcyjnie dając kłam opowieściom o stromym podejściu i efekcie kolejki górskiej. Lot minął nadzwyczaj szybko. Zakupy z wolnego cła wydatnie umiliły podróż. Do tego fajne widoki za oknem: pokrywy lodowa Grenlandii a potem krajobraz USA. Nie wiem na czym to polega ale byliśmy w doskonałej formie wysiadając na lotnisku. Tutaj już niestety standardy środkowo amerykańskie – „maniana”. Utworzyła się długa kolejka do odprawy. Potem kontrola celna i tu problem. Każą otwierać walizkę, bo zobaczyli na ekranie podejrzany przedmiot. Do Meksyku nie wolno wwozić żywności a w walizce mam 2 kiełbasy „krakowskie suche” dla Irka. Udaje głupiego i na pytanie food robię wielkie oczy, odpowiadam „yes, yes” i pokazuje flaszki rodzimej wódki zapakowane w gazetę też na szczęście dwie. Tak kontrolują jak i odprawiają, po łebkach, więc fortel się udaje. Tu ukłony dla Pana Cejrowskiego, który zawsze powtarza, że trzeba iść na bezczelnego jak nie ma innego wyjścia.
Irek już czeka z kierowcą taksówki tzn. miniaturowego Seata jakby Arosa ale z 4 drzwiami. Tutaj też trwa wojna korporacji więc musimy odejść na parking bo pod wejście podjechać nie może. Pakujemy się jak sardynki. Jedziemy przez miasto i niestety już widać, że filmy Cejrowskiego oddają rzeczywistość. Biednie, skromnie czasem bardzo nędznie. Czuje się w powietrzu smog o specyficznym zapachu etanolu. Tutaj normy emisji spalin nie obowiązują byle tylko silnik chodził a co wypluwa to już problem tych co z tyłu. Miasto jest ogromne więc na miejsce spoczynku docieramy już po zmroku. Dla naszego organizmu to jest raczej skoro świt i zmęczenie daje się we znaki. Śpimy w dzielnicy domków szeregowych u znajomej Irka – Amparo. Starsza pani mieszka sama w domku i z radością nas gości. Rano czeka nas zwiedzanie.