Dzisiejszy dzień przeznaczamy na zwiedzanie. Nasz KO’wiec Piotr przygotował plan wiec ruszamy umówionym tuk-tukiem. Jest nas 5 wiec nie możemy mówić o przesadnym komforcie ale za to będzie taniej, bo po 3 dolary. Pierwszy punkt programu to Killing Fields – element jak nam się wydawało obowiązkowy. Piotr jest dobrze przygotowany i serwuje nam artykuły z polskiej prasy o reżimie Pol Pota. Mamy wiec podłoże historyczne i już coś czuję, że nie będzie lightowo. Jedziemy i jedziemy, po drodze zahaczamy naszym pojazdem o samochód. Będzie awantura myślę ale kierowcy nawet się nie zatrzymali tak jakby powstała rysa nie miała żadnego znaczenia. Obraz stolicy widziany wczoraj potwierdza się luksusowe samochody i bieda rowerki i slumsy przy drodze. Wyjeżdżamy z miasta i jedziemy drogą, którą wczoraj przyjechaliśmy. Teraz dopiero czujemy kurz i pył z budowanej drogi, nie ma czym oddychać. Nie jedziemy na Killing Fields tylko do szwagra jak się okazuje. A czym szwagier handluje? U szwagra można sobie postrzelać z dowolnie wybranej broni od Colta (20$) przez AK (40$ za 25 nabojów) do granatnika (350$). Nasz driver jest oburzony, że nie chcemy strzelać. Pamiętajcie zaznaczcie na początku ze jesteście pacyfistami i nie interesuje Was próba ognia.
Po drodze mijamy podmiejska Kambodżę – stragany, wysypiska śmieci jadłodajnie wszystko obok siebie. Zadziwiające jest jak mieszkańcy nie dbają o otoczenie swoich domostw i tolerują wszechobecny śmietnik. Po 17 km dojeżdżamy na miejsce czyli na Killing Fields. Jest to miejsce kaźni, w symboliczny sposób przypominające o nie tak znowu odległej historii tragicznej historii Kambodży. O minionych zdarzeniach przypomina umieszczona w centralnym punkcie – stupa (najprostszy typ buddyjskiej budowli sakralnej) wypełniona ludzkimi czaszkami. Po terenie rozrzucone są tablice informujące o okrucieństwie oprawców i cierpieniu więźniów. Można też obejrzeć okolicznościowy film. Miejsce bardziej działa na wyobraźnię niż jest typowym muzeum. Nie znajdziemy tu rekonstrukcji ani powiązanych wystaw. Dlatego też aby zrozumieć kontekst musicie się do tej wizyty przygotować – zwiedzanie na żywca przyniesie duży niedosyt (tutaj szacun dla Piotra, który zadbał o stosowne zaplecze faktograficzne). Wejściówka to 2$.
Kolejny przystanek na naszej trasie to Więzienie S21 Tuol Sleng. Koszmarne miejsce. Ekipa rozrywkowa zrezygnowała ze zwiedzania po kilku minutach. Ja się przymusiłem i muszę przyznać, że jest to miejsce przygnębiające. Nawet nie robiłem zdjęć, bo nie chcę tego oglądać nigdy więcej. W budynku po dawnej szkole Czerwoni Kmerzy usytuowali jedną ze swoich katowni, w której wg różnych szacunków udało im się zamordować ok. 16 tys. osób. Patrząc na to quasi muzeum chłodnym okiem to budynek sprawia wrażenie jakby nikt w nim nic nie robił od roku 1979 – brudno, ekspozycje się rozlatują. Nie chcę krytykować bo nie znam założeń ale sprawia to wrażenie prowizorki przy minimalnych nakładach – po prostu jest to niechlujne i bałaganiarskie. Większość pomieszczeń to cele z pryczami i zdjęciem ofiary, jaką znaleziono na tej pryczy. Widoki, które muszą odbić piętno na psyche wiec zrezygnowałem tej części ekspozycji po kilku celach. Reszta to zdjęcia osób torturowanych, sylwetki zbrodniarzy w tym Towarzysza Ducha, szefa tej katowni oraz ryciny pokazujące metody śledcze. Co ciekawe żaden ze liderów Czerwonych Khmerów nie został rozliczony za zbrodnie (teraz próbuje się w trybunale ONZ wydawać jakieś śmieszne wyroki). Wejściówka 2$.
Podsumowując, jeśli macie ograniczony czas to nie ma sensu jechać na Killing Fields – jest daleko a w zasadzie nic tam nie ma czego nie można zobaczyć w S21. Szkoda czasu, zdecydowanie lepiej jest ograniczyć się do S21, ta dawka historii w zupełności wystarczy. Powiem szczerze, że dla mnie było tego za dużo.
Potem udaliśmy się do Pałacu Królewskiego, Złotej Pagody i świątynię Wat Phnom. O ile dwie pierwsze atrakcje są jak najbardziej godne odwiedzenia i moim skromnym zdaniem od nich powinniśmy zacząć bo jak się pozbieraliśmy po „grobach” to Pałac już prawie zamykano było trochę po 16.00 a czynne jest do 17.00. Wat Phnom na wzgórzu można sobie darować, jeśli macie napięty terminarz.
Na koniec coś mnie strzeliło, że ciekawy jest Russian Market, na który zaciągnąłem cało ekipę. Targ jak każdy inny więc lepiej jechać na Central lub Old Market (jak oczywiście chcecie coś kupować). Krzywo się na mnie potem patrzyli.
Na wieczór jeszcze spacer po Riverside i pożegnalny wieczór z udziałem akcentu polskiego - 1906. Jutro jedziemy do Siem Reap.
Phnom Penh to nie miasto, w którym można się zakochać od pierwszego wejrzenia. My mieliśmy okazję spędzić tu 2 pełne dni i drugie wejrzenie też mnie przynajmniej nie przekonało. Nie jest to miejsce, do którego będę chciał wrócić.