Rano odbiór spod hotelu wyznaczono nam na 7.30. Znowu więc nie mozna pospać. Zbyszek robi zakupy na sniadanie w pobliskim sklepie, nie wiadomo kiedy bedzie nastepny posiłek a knajpy jeszcze zamknięte. Bagietka 1$, szynka (3 plasterki) 2,2$, ser 2$. Fascynujace jest to, że nawet gdy odjazd autobusu ma miejsce 200 m od hotelu podstawiany jest tuk tuk. Tak jest i tym razem oczekiwanie na przyjazd i pakowanie 4 osób do pojazdu zajęlo wiecej czasu niż przejście kawalka ulicy. Autobus jest nader przyzwoity bo ma klimę i dość miejsca na nogi. Jak sobie przypomne poprzedni przejazd z pryzmą plecaków w pierwszym rzędzie to postep widać golym okiem. Jedziemy na raty najpierw do granicy autobuem potem na piechotę przez granice i dalej busem. Sa jednak istotne zmiany w procesie, pojawily się centra zysku oraz techniki skłaniajace do zostawienia swoich zasobów w tych własnie miejscach. jednoczesnie to wszystko powoduje, że podróż wydłuża się w nieskonczoność i to co mogloby trwać max 8 h zajmuje cały dzień.
Na ostatnim postoju przed granicą postój i segregacja pasażerów. Oddajemy bilety i w zamian naklejają nam na koszulki znaczki z miejscem docelowym. Pusta naklejka oznacza Bangkok. Co ciekawe nikt w autobusie tego nie oglasza więc zamim się pokapowalismy minęła godzina. Zresztą bardzo owocna dla włścicieli punktu bo godzina w słońcu w porze lunchu musi sie przełozyć na wzrost wpływów. Potem klasyk 5 min i wysiadka na rondzie. Odprawa paszportowa przebiega dziwacznie. Otwarte są 4 okienka. Ja staje przy drugim od ulicy, reszta grupy jakoś się przesunęła na stanowisko 1. Jekież było moje zdziwienie kiedy to chłopaki dawno zostali odprawini a ja przesunąłem sie ledwo o kilka kroków. Na wyjasnienie tajemnicy poczekałem jeszcze kilka minut. Stanowiska 2, 3 i 4 dysponowaly czytnikami linii papilarnych niczym na lotnicku w USA. Każdy mial skanowane paluchy co niestety trwało bo rece spocoene a maszyny mocno zużyte. Dziwne 1 nie miała tej maszyny i tez bylo OK. Potem długi marsz przez strefę niczyją gdzie można w dobrej cenie kupic alkohol i papierosy. Np 1l bacardi gold kosztowal 10$. Odprawa pos tronie tajskiej odbywa się w klimatyzowanym pomieszczeniu więc da się wytrzymać. Urzednicy wyjątkowo nieprzyjemni pamietam podobnych za czasów słusznie minionej NRD. Troche to wszystko trwa bo zapamiętale odsyłają obywateli Kambodzy spowrotem, dzieje się to z wyraźna pogardą i satysfakcja. Po odprawie idziemy do punktu dystrybucyjnego. Plac przykryty namiotem pod którym wszyscy sie nie mieszczą a jakoś tak sie smiesznie zdarza podczas naszej wyprawy, że jak mamy przejazd albo zwiedzanie to słoneczko prazy niemilosiernie. Tam czekamy na zapakowanie sie do busów. Tak nam sie przynajmniej wydawało. Okazalo się, że to tylko obóz przejsciowy, mały z niewystarcajaca ilościa krzesal. Wywołuja nasz kierunek. Jedziemy kolejne 500 m i trafiamy do kolejnego szwagra skad maja nas zabrać juz nad morze. Udalo nam sie byc jednymi z pierwszych u szwagra gsdzie byly stoły, krzesla i wentylatory. Reszta z naszego autobusu była dowozona przez kolejne 2 h z punktu dystrybucyjnego. Najgożej miała grupa Bangkok by była najliczniejsza a tajowie mieli czas. U szwagra makaron i ryż z dodatkami 50 B piwo małe 40 B, woda 10B. Czekaliśmy równo 2 h kiedy zapakowano nas do busa i ruszyliśmy. Bus nie był pełny bo w porze deszczowej nie było zbyt wielu chętnych na wypoczynek na plazy. W składzie rosjanie, angol, i bliżej niezidentyfikowanie zółci. Nawigacja pokazała mi 4 h (polecam Sygic). To co kierowca odpierdzielał na drodze to osobna historia - 120 na liczniku, deszcz który sie pojawił na drodze i wyprzedzanie z każdej strony i na trzeciego. Ale żyjemy. Koszt za przejazd 17$.
Po dojeździe do Pattaya wypakowano nas 1 km od promenady (wiedza dzieki Sygic) za dojazd w okolice Walking Street chcieli 300 B wiec poszliśmy pieszo. Pot zalewal oczy bo pomimo nocnej pory ok 30 st. Dotarlismy do centrum handlowego z samolotem gdzie jak pamietalem są fastfoody i zrzucilismy sprzet w klimatyzowanym Burger Kingu (bardzo luksusowa restauracja 283 B za bulkę). Bardzo się zdziwiliśmy bo cena za pokój w okolicy o standardzie akceptowalnym wynosiła 1000 B. Oblecieliśmy przecznice od 12 do samej Walking Street. Najtaniej jak znaleźliśmy to 600B u Hindusów ale prześwit na schodach gwarantowal ciężkie obrażenia głowy przy wchodzeniu i schodzeniu a dodatkowo Zbyszkowi nie podobał się zapach. Ogólnie wyszło kiepsko. Albo standard ponizej krytyki tj smród i grzyb albo brak twin bed bo to jeszcze jest ważne, ze w większości placówek maja tylko double. Po hotelu który tak zachwalal Stan tj Jhouse przy promenadzie zostało tylko wspomnienie - za 1000 B (Stan płacił 600 B) oferują standard bardzo słaby. Z kolei mój fajny hotelik gdzie spalismy z Piotrem tez za 600 B zaanektowali geje (zreszta cały kwadrat jest przez nich oblegany) i to bardzo nachali i wyzywajacy. Z racji skladu naszej wycieczki ta lokalizacja odpadała w przedbiegach. Po 2 h poszukiwań, wykonczeni, spocenie głodni i ostro wkurzeni, podejmujemy desperacki krok bierzemy Jhouse Hotel za 1000B aby przetrwać noc. Niestety poszukiwania z marszu przerosły nas. Po 15 h w drodze percepcja była zerow, a nocna pora nie pozwalała na racjonalne myslenie. To nie tak, że nie ma gdzie spać w cenie ok 600B za pokój ale nie udało sie nam znaleźć kompromisu pomiedzy ceną, czystościa i wyposażeniem, który by nam odpowiadał w 2 h. Ofert w sumie było bez liku i jak by to była wyprawa po najnizszych kosztach to bylo w czym wybierać.
Leglismy pokotem z budzikami nastawionymi na 9 aby znaleść godne lokum z samego rana.
Suma sumarum podczas takich semibackpakerskich wypraw lepiej mieć choc na jedna noc nocleg.