Jeszcze w ramach reminiscencji z wczoraj. Zdecydowanie teraz nie jest sezon. Przeszliśmy się jeszcze wczoraj o 11 pm plażą i w zasadzie życie sie kończyło. Tylko 3 knajpy działające na zadzie barów z muzyką. Na jedzenie za późno, podają tylko alkohol a muzyka w stylu Ibiza nie pozwala usłyszeć myśli. Zdecydowanie nie jesteśmy targetem. Wszędzie młodzież. W mieście cisza i spokój z wyjątkiem jednego baru Utopia ale tam można było umrzeć z gorąca, muzyka styl jak wyżej. Przy głównym rondzie niedaleko nas w sezonie działa strefa barów nastawiona na klienta-kibica, są telewizory z meczami, bilard i dużo alkoholu. Teraz o 11 pm straszą pustką i znudzoną obsługą. Low season.
Jakoś nie możemy spać. Pewnie dlatego, że jak się nic nie robi to się nie jest zmęczonym. O 1.30 decyzja, że idziemy coś zjeść. Znajdujemy otwarty sklep z sekcją fast food na przeciwko Utopii, która wygląda o tej porze na pustą. Hamburger 2,5$, hotdog 0,75$. Ale w gratisie mieliśmy wykład o geopolityce. Prelegentem był "przecudnej urody" Włoch wyznania muzułmańskiego a odbiorcą Francuzka na pewno nie wyznania muzułmańskiego. Komunikowali się w języku Inglish stąd jestem taki cwany. Tematem wykładu była pokojowa filozofia proroka w świetle wypaczeń jakich możemy doświadczyć na przedmieściach Paryża. Cel wykładu zgoła przyziemny sadząc po ofiarowanej kobiecie róży i komunikacji niewerbalnej.
Nasze syny wróciły o 3 am i z fasonem charakterystycznym dla tej pory. Szukały 1$ celem uiszczenia opłaty za przejazd tuktukiem bo wszystkie posiadane walory ofiarowały na rzecz rozwoju kambodżańskigo sektora spożywczego. Bawili sie w lokalu przy plaży o nazwie Delfin (mijaliśmy go i to ten gdzie było najgłośniej). Ciekawe jak mój wytrzymał techno tak długo (pewnie to wkład przemysłu spożywczego w odporność)? Suma sumarum jest się gdzie zabawić jak nie jest sie starym dziadem, choć powinienem dodać biednym starym dziadem bo wielu starych dziadów jakich tu widujemy bawi się doskonale:)
Wracamy do dziś. To był taki dzień jaki może a nawet musi sie zdarzyć na każdym wyjeździe czyli zwarte siły natury przeciwko człowiekowi. Nad ranem padało. O 9 am przestało i trafiliśmy na okienko aby wsiąść na Party Boat jak brzmiał napis na starej dwupokladowej krypie. Pokłady były pełne więc posadzono nas na luksusowych plastikowych krzesłach. Jak tylko ruszyliśmy rozpętała się prawdziwa ulewa. Nie było widać nic a na pokład zaczęła się wlewać woda z otwartych okien. Zaczęło też bujać co doskonale skomponowało się ze stanem naszych synów - przynajmniej można było zgonić "tupot białych mew o pokład" na chorobę morską. Większość współpasażerów to Koreańczycy, wśród których tez pojawiły się elementy nie odporne na przechyły. Szybko rozdano woreczki i tabletki i w kilku przypadkach miało to uzasadnienie. Szumnie nazwane w broszurze śniadanie okazało się drożdżówką (w sumie nic nowego, takie różnice semantyczne). Do tego każdemu przysługiwał napój soft sztuk raz oraz kawa, herbata do woli. Deszcz nie przestawał padać więc trzeba sie było zająć obserwacją wnętrza skoro na zewnątrz nic nie było widać. Wśród Koreańczyków objawił się KO'wiec, żywe sreberko pilnujące wszystkich i wszystkiego. Przepraszam za porównanie ale bardzo mnie to śmieszyło gdyż wyobraźcie sobie gościa o fizis znanej z filmów kung fu (zawsze jest tam taki cięzko myślący sprzedawca/barman/urzednik z wysuniętymi zebami, którego wszyscy kopia w tyłek) biegającego po całym statku aby mieć wszystko pod kontrolą. Pewnie sympatyczny gość bo cały czas uśmiechnięty ale skojarzenie było silniejsze.
Deszcz ciągle pada, stajemy na pierwszy postój. Ma być snorkling (maski były nówki prosto z opakowań) ale chetnych nie znaleziono. Podano wiec lunch i tu muszę przyznać super - trzy rodzaje mięs w sosach, owoce, ryż biały i smażony, krewetki w cieście, warzywa. Bardzo smaczny i niczego nie zabrakło. A deszcz pada.
Dopływamy do naszego celu, wyspy Koh Rong Samloem. Z przewodnika wynika, że jest cicha i nastawiona na nurków. Dżonkami dowożą nas na brzeg a deszcz pada. Chowamy się wiec w plażowej restauracji, która jest tez recepcja jednego z tutejszych resortów. Plaża długa piaszczysta, obok niej bungalowy. Tu musi być bosko w sezonie ale teraz pada i jest do kitu. Siadamy sobie wiec i kontemplujemy szum kropli deszczu o palmowy dach. Nie długo jednak bo byla kara dodatkowa. Nasi skośnoocy towarzysze podróży okazali się "koreańskimi Pospieszalskimi". Było wiec kazanie wygłoszone przez kaznodzieje (innego, nie KO'wca bo on był tylko od pilnowania), piesni religijne, wyznania uczestników (tak wiem co piszę ostatnio bylem tego mimowolnym swidkiem z taką polska grupą - dokładnie ten sam schemat). Zdominowali całe pomieszczenie a do tego, każda ważniejsza fraza kwitowana była brawami i okrzykami zachwytu. Krótko przed 3 pm przestało lać i tylko mżyło więc przeszedłem się po plaży aby zrobić dokumentację fotograficzną. Ustaliłem, że łóżko w dormitorium to 5$, posiłek ok 4$ a piwo 1$ za drafta 0,33.
Tuz przed odpłynięciem zupełnie przestało padać i tak było już do Sihanoukville. Z rajskiej plaży pozostanie tylko wspomnienie pospolitej ulewy. A przypominam, że to za 20$. Tak jak myślałem przepłacone więc polecam tym z Was, którzy sa wygodni i nie liczą kazdego dolara. Cała reszta znajdzie transport za pół ceny, cole i drożdżówkę kupi w sklepie a za pozostałe 9 $ naje się na do syta choćby makaronem albo nawodni się 9 kuflami piwa.
Pranie nie było gotowe bo zepsuł się napędzany słońcem system suszenia, przestawił się nieoczekiwanie na płukanie.
W drodze do hotelu zgadnijcie co - deszcz. O 7 pm łapiemy okienko kiedy tylko mży i walimy na promenadę aby zjeść rybę z grila. Znajdujemy wolne miejsce i zamawiamy potrawy. Czekamy cierpliwie bo klientów dużo i zrobiła sie kolejka. Nasze rybki laduja na grilu i kiedy łykając ślinę czekamy na finał rozpętuje się taka ulewa jekiej jeszcze tu nie widziałem. Łamie parasol nad grilem i zalewa palenisko. Chwile zajmuje zanim obsługa opanowuje sytuacje i z fajnej kolacji nici. Niby wszystko ok bo się pozbierali ale takie podgaszone (może tylko mentalnie) mnie nie smakowało. Ceny - filet 3$, mała ryba 5$, duża 7$, do tego ryż i trochę pokrojonej kapusty z marchewka.
Po takim dniu chce sie tylko aby jak najszybciej sie skończył. Niech po nim zostanie tylko ten wpis na geoblogu zamiast w pamięci.
Aby na koniec było merytorycznie a nie tylko gorzkie żale to na 100% warto tam popłynąć w sezonie. W słońcu musi być pięknie choć za pewne bardzo gorąco.
Jutro jeszcze dzionek w Sihanoukville a potem nocny do Siem Reap, oby to nie były gorzkie żale bis:)